To nie był pierwszy raz, kiedy Andrzej ogłosił swój przyjazd w takim tonie. Zawsze przyjeżdżał z pewnym poczuciem, że dom jego młodszego brata to dla niego swego rodzaju oaza spokoju, w której on może zrelaksować się, a my będziemy krzątać się wokół niego. Szykowanie obiadów, dogadzanie jego kaprysom, a na koniec wysłuchiwanie o tym, jak ciężko mu w życiu.
Tego dnia jednak byłam wyjątkowo zmęczona. Pamiętam, że właśnie urodziłam nasze drugie dziecko i ledwo znajdowałam czas, by wypić ciepłą herbatę, nie mówiąc już o odpoczynku. Mąż, jak zawsze, starał się uspokoić sytuację: „To tylko na kilka dni, daj spokój, jakoś sobie poradzimy.” Ale we mnie zaczynało narastać rozdrażnienie.
Przyjazd z niespodzianką
Kiedy Andrzej w końcu przyjechał, nie był sam. „Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko, że zabrałem Anię. Potrzebuje trochę świeżego powietrza” – powiedział z uśmiechem, wprowadzając swoją nową znajomą do naszego domu. Żadnego wcześniejszego uprzedzenia, żadnej uprzejmości, tylko od razu oczekiwanie, że się dostosujemy.
Moje zmęczenie sięgnęło zenitu. „Przecież tu jest jak w hotelu!” – mruknęłam do męża, kiedy zostaliśmy na chwilę sami w kuchni. On tylko wzruszył ramionami, próbując nie wywoływać konfliktu. Ja jednak wiedziałam, że dłużej tego nie zniosę.
Konfrontacja
Wieczorem, kiedy wszyscy usiedliśmy do kolacji, Andrzej zaczął narzekać na hałas dzieci i powiedział, że „w tym domu trudno się zrelaksować”. Nie wytrzymałam. „Może dlatego, że to nie hotel, Andrzej. To nasz dom, a my mamy swoje życie i obowiązki, które nie kręcą się wokół Ciebie” – wypaliłam.
Na chwilę zapadła cisza. Andrzej patrzył na mnie zaskoczony, mąż wyglądał na zakłopotanego, a ja czułam ulgę, że w końcu wyraziłam to, co siedziało we mnie od dawna.
Po tej kolacji atmosfera zrobiła się napięta. Andrzej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i przez resztę wizyty trzymał dystans.
Od tego czasu Andrzej przestał nas odwiedzać tak często. I wiecie co? Czasem lepiej, by ktoś zrozumiał, że nasza gościnność ma swoje granice.